czwartek, 5 grudnia 2013

NOWY BLOG

Hej kochani~
Frankie powraca do pisania i startuje na deformationmorgue.blogspot.com <3
PS. Nie wiecie co się dzieje z projektantem szablonów? Nie mogę zmienić układu. ;-;

czwartek, 10 października 2013

Deformation Morgue II



        Ospałe powieki powoli się otworzyły. Przed nimi był niewyraźny obraz. Czarne, gwieździste niebo i mnóstwo śniegu. Leżałem na białym puchu jak książę na śnieżnobiałej kołdrze, którą przyniósł mu służący. Mimo iż mogło się tak wydawać ja wcale nie byłem księciem. Raczej przypominałem bezbronne dziecko, które zgubiło mamę i nie zna drogi do domu. To musiał być doprawdy żałosny widok. Za pewne leżałem tam już dobrych kilka godzin. Aż dziwne, że jeszcze nie zamarzłem, albo się nie wykrwawiłem. W końcu dosyć mocno się pokaleczyłem i byłem pewny, że umieram. A jednak coś nie pozwoliło mi umrzeć. Może jakaś nadludzka siła? Może przypadek? Albo po prostu nie chcieli mnie znosić w piekle lub niebie. Sam nie wiem i pewnie się nie dowiem.
     Patrząc przez zamglone oczy, próbowałem dostrzec co to za postać nachyla się nade mną. Chce mnie zjeść, dobić, a może uratować? Tego również nie wiedziałem, aż do chwili kiedy odzyskałem ostrość w oczach. Wtedy dopiero mogłem zauważyć, że dana osoba jest młodym mężczyzną w zbliżonym do mnie wieku. Chłopak miał czarne, sięgające do szczęki włosy, oczy zielone jak szmaragdy, drobny nos i zaróżowione z zimna usta. Nigdy nie widziałem oczu piękniejszych niż jego. Miały w sobie niezwykłą głębię, mocny kolor i świeciły jak ozdobne kamienie. Przez te oczy przypominał mi kota. Czarnego kota, rzecz jasna. Problem w tym, że czarne koty przynoszą pecha. Czy on mi też go przyniesie?
      Chłopak przybliżył twarz do mojej i spojrzał mi głęboko w oczy. Wyglądał jakby czegoś tam szukał. Czegoś ludzkiego w tej pustej powłoce nieszczęść. Czegoś ciepłego, żywego, a może smutku? Smutku, który pokierował tak młodą osobę jak ja, do tak okropnych czynów. Do nienawiści samego siebie, lęku przed ludźmi, okaleczeń i w końcu do samobójstwa, a raczej próby. Próba, bo chyba jeszcze nie umarłem. Miałem nadzieję, że niedługo się tego dowiem. Dowiem się tego od szmaragdowych oczu.
      Chłopak energicznym ruchem machnął ręką przed moimi oczami. Przestraszyłem się tego niespodziewanego ataku, myślałem, że chce mnie uderzyć, ale po chwili zapytał zginając kciuk lewej ręki:
- Ile widzisz palców?
- Cztery.
- Dobrze. Jestem Gerard. Przechodziłem tędy jakieś dziesięć minut temu i zobaczyłem Ciebie, leżącego na jezdni. Przestraszyłem się, że nie żyjesz, ale przeciągnąłem Cię na chodnik i sprawdziłem puls. Na szczęście nadal jesteś wśród żywych.
- Niepotrzebnie zawracasz sobie mną głowę.
- Jak to niepotrzebnie? Gdyby nie ja to byś się wykrwawił na ulicy, a zresztą nadal leci ci krew. Pokaż mi tą rękę. – powiedział Gerard i chwycił mój nadgarstek.
- O cholera. Czym sobie to zrobiłeś? Życie Ci niemiłe?
- Zgadłeś. Chciałem się zabić.
- No tyle to sam się domyśliłem. Trzeba to opatrzyć. Chodź, zaprowadzę Cię do mnie.
- Nie trzeba, naprawdę.
- Nie gadaj tyle, właśnie, że trzeba.
- Ale napra...
- Później mi się odwdzięczysz Frank
Frank? A skąd do jasnej ciasnej wiedział jak mam na imię? Wydawało mi się to mocno podejrzane. Chciałem go o to spytać, ale mnie ubiegł i powiedział z promiennym uśmiechem na twarzy:
- Nie pytaj. Wyczytałem z legitymacji.
            Poczułem, że słabnę z przypływu emocji. Znowu kolana miałem jak z waty, a oczy traciły ostrość. Miałem wrażenie, że zaraz zemdleję, ale tak się nie stało. Poczułem przyjemne ciepło na plecach. Dużo milsze niż mróz na dworze. To ciepło, to wytwór ludzkiego ciała. Jego ciała. Chłopaka, który mnie uratował, przed zamarznięciem i przeszkodził mi w spełnieniu swojego marzenia. Ten cholerny Gerard, który przeszkodził mi w samobójstwie….właśnie teraz mnie obejmuje. Przekazuje swoje ciepło do mojego wychłodzonego organizmu i jednocześnie podtrzymuje moje ciało przed osunięciem na ziemię. Czułem się jakby mnie sparaliżowało na całym ciele, a on był wózkiem inwalidzkim. Tak, to właśnie to. Znowu mnie ratował. Znowu marnował na mnie czas. Ten cholerny Gerard…
             Chłopak chwycił moją rękę i położył na swoich plecach. Prowadził mnie przez czarną ulicę pokrytą śniegiem. Powoli szliśmy przed siebie, dygocząc z zimna. Mimo dotyku jego ciepłego ciała, było mi potwornie zimno. W końcu spędziłem kilkanaście minut tonąc w śniegu. Wiem, że się powtarzam, ale gdyby nie on to teraz pewnie matka kombinowałaby pieniądze na pogrzeb. Nie jestem pewien czy to dobrze, że tamtędy przechodził. Nie czułem wobec niego długu wdzięczności, ale również nie miałem sił się na niego złościć. Sam nie potrafię nazwać tych uczuć. Często czuję się jakby zamieszkiwały mnie, dwie zupełnie obce osoby. Jedna chcąca żyć, a druga przegnita do szpiku kości, która prowadzi mnie ścieżką autodestrukcji. Czuję się wtedy jakbym był pomiędzy mieczem, a kowadłem. Nienawidzę tego uczucia.
                                                                                          ***
              Kiedy ponownie się zbudziłem, byliśmy już na miejscu. Moim oczom ukazał się dom chłopaka. Był tak wielki, że mógłby spokojnie pomieścić ludzi z okolicy. Zbudowano go w minimalistycznym stylu. Mimo iż takiego nie lubię i raczej wolę wszystko co gotyckie, wampirze i po prostu przerażające, to akurat ta budowla była całkiem mi się podobała. Na szczęście nie przypominała statku kosmitów. W przeciwnym razie długo bym tam nie zastał. Z resztą jakie miałem wyjście? No właśnie, żadne.
             Odwróciłem uwagę od posiadłości i spojrzałem na Gerarda. Niósł mnie na rękach. Bardzo mnie to zawstydziło i od razu moja twarz pokryła się mocnym rumieńcem. Miałem nadzieję, że tego nie zauważy lub pomyśli, że to od zimna. Głupio bym się czuł gdyby odkrył jak bardzo jestem wstydliwy. Może na takiego nie wyglądam, ale za tą ponurą powłoką kryje się ciepła, wrażliwa osoba. Tak wrażliwa, że boi się doznać krzywdy i maskuje swoje uczucia. Właśnie taki jestem na co dzień, jak z lodu.
                Przechodziliśmy przez próg drzwi wejściowych kiedy nagle z sąsiedniego pokoju wybiegła kobieta. Była po czterdziestce, miała długie czarne włosy i złotą skórę. Jak mogłem się domyśleć, to była matka Gerarda. Był naprawdę do niej podobny. Co prawda chłopak był blady jak ściana, ale urodę kompletnie odziedziczył po matce. Delikatne rysy twarzy, promienny uśmiech i szmaragdowe oczy. Był po prostu piękny. Idealny pod każdym względem, trochę jak grecki posąg, któregoś z bogów.
                Matka chłopaka wyraźnie była zdenerwowana. Patrzyła na nas jakbyśmy urwali się z choinki. Z resztą nic dziwnego, zakrwawiony szatyn, niesiony przez jej syna. Dosyć ciekawy, ale i drastyczny widok.
- Mój Boże, co się stało? – zapytała rozpaczona kobieta
- Znalazłem go kilka przecznic stąd. Nie mogłem go przecież tam zostawić, wykrwawiłby się.
- Jezu Chryste! Donald chodź tu natychmiast! – krzyczała
    Po chwili przybył jej mąż w fartuchu lekarskim. Jak mogłem się domyśleć, niedawno skończył dyżur i wrócił do domu, a tu taka niespodzianka! No ma facet szczęście nie powiem.
        Przerażony mężczyzna trzymając apteczkę w ręce natychmiast zbliżył się do mnie i Gerarda. Chłopak położył na kanapie moje wątłe ciało. Widziałem jak jego ojciec w pośpiechu czegoś szukał. Gdy wreszcie znalazł czystą strzykawkę, napełnił ją środkiem znieczulającym. Delikatnie wbił igłę w niebieską nitkę na moim przedramieniu. Natychmiast poczułem działanie tego specyfiku. Przez mój kręgosłup przeszedł zimny, paraliżujący dreszcz. Wydawało mi się, że ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody, a następnie unieruchomił moje ręce i nogi. To było coś potwornego. Jeszcze nigdy nie byłem znieczulony i to było dla mnie coś nowego.
          Czułem potworne osłabienie i kręciło mi się w głowie. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Głowa pękała mi z bólu, a przed oczami pojawiały się czarne plamy. Dokładnie ten sam kalejdoskop co wcześniej. Ale tym razem obrazy zmieniały się w zawrotnym tempie. Zawroty głowy nie ustawały, zupełnie jakbym się naćpał. Właśnie tak się czułem, jak pod wpływem narkotyków.
             Chłopak usiadł na kanapie obok mnie. Złapał mnie za prawy nadgarstek. Widziałem w jego oczach tyle bólu. Miałem wrażenie, że zaraz po jego nieskazitelnej twarzy wyleje rzeka łez, a on tylko udaje twardego. Widziałem, że się martwi, mogłem czytać z niego jak z otwartej księgi. Otwartej tylko dla mnie…
             Kalejdoskop zawirował po raz ostatni, a po nim nastała ciemność i głucha cisza. Czy ja umieram?
________________________________________________________
Witajcie.
A więc oto drugi rozdział. c:
Mam nadzieję, że się Wam podoba. Jeżeli nie będziecie komentować nie będzie następnego rozdziału. Tak wiem, że to szantaż, ale ja też potrzebuję trochę motywacji z waszej strony.
PS: mój tumblr - http://neurotyzm.tumblr.com/ i ask.fm http://ask.fm/deadghoul/
xoxo Frankie



piątek, 4 października 2013

Deformation Morgue I


                     Tonę w ciemności na chwiejących nogach. Czuję ścisk w klatce piersiowej i mocne bicie serca. Oddech przyspiesza, a ręce dygoczą z zimna. Otępiałym wzrokiem spoglądam na latarnie przede mną. Teraz przypominają czarno-biały kalejdoskop. Agresywne światła przebijały się przez moje wrażliwe tęczówki, tym samym barwiąc czerwienią gałki oczne. Zamykam powieki, lecz nadal czuję agresywne, uliczne światło. Idę na wprost latarni. Nie wiem czemu, nie mogę się zatrzymać. Słabnę, a nogi uginają mi się w kolanach. Ostatkami sił próbuję postawić następny krok, lecz padam na asfalt. Czuję się jakby ktoś usiadł mi na plecach i jak na złość blokował moje wszystkie ruchy. To paskudne uczucie, które nie chce mnie opuścić. Mam wrażenie, że jestem małym robakiem, który nic nie znaczy wśród miliardów identycznych owadów. Jakby to czy umrę nie miało całkowicie znaczenia. Po prostu jedna, nic nie znacząca istota mniej. Gdybym jednak coś znaczył nie szedłbym właśnie tą uliczką. Drogą śmierci, usypaną tysiącem różnych tabletek. Ścieżka cierpienia, krwi cieknącej z mojego ciała, której sam pozwalam by swobodnie płynęła. Leżąc na zimnym pokrytym lodem asfaltowym pasie, właśnie o tym myślę. O robakach, kalejdoskopach i krwi wypływającej z nadgarstka mojej lewej ręki. Powoli opuszczała moje ciało. Kropla po kropli. Tak jakby chciała ode mnie uciec. Nawet ona nie chce mi pomóc się podnieść. Mimo iż leżę na środku ulicy, nikt na mnie nie spojrzy. Nikt się mną nie zainteresuje i nie pomyśli „Co za idiota leży na środku jezdni?” . Nikt nie wezwie karetki, ani nie zapyta czy wszystko w porządku. Ludzie to jednak skończeni egoiści. Ja również taki jestem. Nie myślę o niczym innym jak odebraniu sobie życia. Za to ludzie wokół mnie są egoistami, bo nawet nie reagują. Idą sobie wesoło w gronie rodzin ciesząc się świętami. Nie rozumiem tych katolickich zwyczajów. Przecież 24 grudnia to zwykły dzień (przynajmniej dla ludzi mojego pokroju). Nigdy nie wierzyłem w dwutysięcznegoletniego boga, który chodził po wodzie, zamieniał wino w krew, a po trzech dniach zwiał z kamiennej groty. Z resztą 24 grudnia każdy staje się katolikiem. Nawet gimnazjaliści uparcie twierdzący, że są ateistami, cieszą się jak dzieci z prezentów pod wigilijnym drzewkiem. Nowy iPhone, laptop czy inne nowinki elektroniczne „niezbędne do życia”. Ech, świat schodzi na psy. Może to i lepiej, że właśnie teraz pragnę go opuścić.

                     Czuję, potworny ból w sercu. Rozdziera moje organy na miliony kawałeczków. Czy właśnie tak się umiera? Właśnie tak opuszcza się ten świat? Jeżeli tak, to jestem szczęśliwy. Może i głupi, ale szczęśliwy, że w końcu nie będę się męczył z tymi gnojami w szkole i na podwórku. Pewnie będą się cieszyli, że ta sierota Frank w końcu zejdzie z tego świata, choć z drugiej strony nie będą mieli kogo gnębić. Z resztą, pewnie nawet nie zauważą mojej nieobecności. Jestem tylko robakiem wśród milionów innych.

                       Powoli odzyskuję siły. Udaje mi się stanąć o własnych nogach. Powoli i niepewnie stawiam pierwsze kroki. Boję się ponownego upadku. Nie chciałbym tak żałośnie skończyć leżąc na ulicy. Wchodzę na chodnik i staram się odzyskać równowagę. Wystawiam ręce imitując skrzydła samolotu, bądź baletnicę i stawiam przed siebie na przemian lewą i prawą stopę. Balansuję na krawędzi. Wiem, że jeżeli nieszczęśliwie się przewrócę, mogę już nie wstać. Mimo iż, pragnę tego z całego serca, boję się śmierci. W końcu nie mam pewności co mnie czeka i gdzie trafię. Czy istnieje piekło i niebo? A może dusze błąkają się po ziemi. Może egzystują w ciemnościach i głuchej ciszy już na wieczność? Mam nadzieję, że to miejsce jest lepsze niż moje obecne życie. Nie ma tam bólu i cierpienia. Nie ma tam właściwie nic, ale ja boję się nicości. Boję się zostać sam na dosłownie chwilę. Boję się sam siebie. Nie umiem zachować kontroli i szybko chwytam ostre narzędzie, ozdabiając swe ciało nowymi pamiątkami. Właśnie tak się dzieje po powrocie ze szkoły, gdy moja matka pracuje do późnych godzin, by wyżywić mnie i moją siostrę. Ona jest już pełnoletnia, więc pomaga matce finansowo, ale to i tak nie wystarcza. Zawsze na coś brakuje. To na jedzenie, na ubrania, na mydło. Na cokolwiek. Do tego komornicy czyhają na każdym kroku. Boję się, że pewnego dnia nie będę miał dokąd wrócić, więc może to i lepiej, że umieram. Nie będę się musiał przejmować przyziemnymi rzeczami. Wygodne jest bycie martwym.

                          Znowu mam kalejdoskop przed oczami. Idę jak na oślep, mając na dzieję, że nie wpadnę na jakiegoś człowieka. Przed oczami migają mi różne obrazy. Trójkąty, kwadraty. Czarno biały kalejdoskop zdarzeń. Obrazy nie ustają. Schizy nasilają się. Próbują zawładnąć moim umysłem przybierając to coraz dziwniejsze formy i kształty. Jedna z nich przypomina człowieka. Kogoś kogo bardzo dobrze znam, lecz nie mogę sobie przypomnieć kim jest ta postać. Ma na sobie koszulkę, rozpiętą marynarkę, dżinsy i trampki. Kruczoczarne włosy i zielone oczy ładnie ze sobą kontrastowały. Na szyi miał szalik, bądź chustę pasującą do pozostałych części garderoby. Wyglądał jak bogaty nastolatek, którego rodzice porzucali w dzieciństwie na całe dnie, przekupując drogimi prezentami. W jego oczach było widać smutek i samotność. Miałem ochotę pobiec do niego by jakkolwiek go pocieszyć. Powiedzieć, że będzie dobrze i nie jest sam.

                            Pytam go jak ma na imię, lecz on nie odpowiada. Wbija we mnie swe nadal smutne oczęta i wkłada ręce do kieszeni. Głowę chowa w szal i zamyka oczy. Czuję, że się ode mnie oddala. Szybko wyciągam rękę, ale nie mogę go dotknąć. Kiedy tylko poruszam się do przodu, on się cofa. Krzyczę, wołam, ale on nie reaguje. Czuję się coraz słabiej i padam na ziemię. Tym razem nie mam sił by się podnieść.

                             Nagle chłopak otwiera oczy i rozchyla wargi. Widzę jak z jego ust wylatuje ciepłe powietrze na tle mroźnej scenerii. Spogląda na mnie i cicho odpowiada: „Jestem trucizną.”
___________________________________________________________________________
Witajcie robaczki. Przepraszam, za tak długą przerwę, ale no cóż powody zdrowotne i te sprawy. W końcu wzięłam się za pierwszy rozdział i jestem z siebie dumna! c: Ostatnio trochę gorzej się czuję niż po wyjściu ze szpitala, ale jakoś daję radę. 
Miałam kilka podejść do tego opowiadania. Miało być o zupełnie czymś innym, do tego zrobiłam fallstart i dodałam fragment pierwotnej wersji na bloga, po czym ją usunęłam. Czułam, że jest ona niewłaściwa. Nie mogłam wczuć się w to opowiadanie, nie wiem dlaczego, ponieważ bardzo uosabiam się z bohaterami, a tym razem miałam duży problem by to napisać. Nie wiem czy to przez przerwę od pisania czy sytuację życiową. W każdym razie dzisiaj zrobiłam sobie maraton MCR i naprawdę mimo, że tak bardzo uwielbiam twórczość Mansona, to jednak MCR jest dla mnie czymś więcej. Kiedy rok temu zaczęłam ich słuchać, nie widziałam w nich nic specjalnego. Pierwszy utwór jaki usłyszałam to "Helena". Kiedy przyjaciółka mi go podesłała to powiedziałam jej, że to nic specjalnego. (do dziś mi to wypomina) Po jakimś czasie znowu podeszłam do tej piosenki, zagłębiłam się bardziej w teledysk i tekst. Zaczęła mi się podobać. Potem poszłam w kierunku Czarnej Parady. Bardzo podobał mi się tekst do "The End" i jest to mój ulubiony utwór z tej płyty. Potem przesłuchałam Revenge i strasznie mi się spodobało. Uwielbiam ten album i jego klimat. Następnie wzięłam się za DD i przyznam, że do dziś nie przepadam za tym albumem. Jest dla mnie zbyt kolorowy. Dla mnie mistrzostwem jest jednak Bullets. To ich najlepsza według mnie płyta, pomimo trudnych czasów dla Gerarda. Tekst do "Honey This Mirror Isn't Big Enough, For The Two Of Us" mnie zafascynował. Wtedy poczułam bardzo dziwną więź do zespołu. Może to z lekka głupie, ale tak właśnie było. Natomiast ilekroć słyszę The Light Behind Your Eyes, płaczę, z resztą jak prawie każdy z MCRmy.
Tak więc podsumowując, mimo,  że chłopaki już razem nie grają to nie rozpaczam. Przez te wszystkie lata stworzyli coś pięknego. Coś dzięki czemu przeżyłam najtrudniejsze miesiące swojego życia i prawdę mówiąc żyłam dla tego zespołu. Kocham ich za to jacy są i wolę żeby MCR nie było niż mieli się ze sobą męczyć i nagrywać słabe rzeczy. W końcu są muzykami więc będą tworzyć i tu nie ma powodów do załamywań. It's not a band, it's an idea. Dokładnie tak. Więc trzymajcie się wszyscy cieplutko i o tym nie zapominajcie.
Dziękuję Darsie za wsparcie i rady co do opowiadań. c:
 Dedykuję ten monolog kochanej Dominice, która wprowadziła mnie w świat MCR. Jako jedyna rozmawiała ze mną w szkole i spędzała ze mną czas poza nią. Rozumiemy się bez słów i często tak samo myślimy. Nawet nie umiem tej relacji normalnie nazwać, bo nie jesteśmy normalne. Sarkastyczna Dominika z lekkimi zachowaniami sadystycznymi i Ja, mały robak zagubiony w swoim świecie, próbujący coś tworzyć. To naprawdę dziwny duet, ale jak to się mówi, przeciwieństwa się przyciągają. 
Dziękuję, że jesteś. Kocham Cię. 




piątek, 20 września 2013

Znowu was zawiodłam...suprise!

Witam ponownie. Jak tytuł mówi, znowu Was zawiodłam. Miałam pisać, zacząć nową serię, a tu pac i 3 tygodniowy pobyt na oddziale. Nie było w sumie tak źle, lecz nie mam zamiaru tam wracać. Jednak nie ma to jak w domu.~ Stan depresji przed szpitalem oceniam na 98% a teraz 82%. Więc nadal kiepsko, ale lepiej niż przedtem. Nie żałuje ani chwili spędzonej tam, chociaż mam straszne poczucie winy, że poza jednym, małym one-shotem nie udało mi się tam wyskrobać. Dobra do rzeczy.
1. Amount of Pills na razie zawieszam... kompletnie się wypaliłam co do tego opowiadania, niepotrzebnie tak szybko zaczęłam ja publikować i teraz tego żałuję, porwałam się jak z motyką na słońce.
2. Szykuje się nowa seria. Pomysł nie jest do końca sprecyzowany, ale na pewno będzie szkoła. Pewnie teraz sobie myślicie "no kurwa serio, znowu szkoła?" tak, ale nie będzie to zwykła szkolna seria. Postaram się. Obiecuję~
3. Szukam osoby, która zrobiłaby dla mnie szablon na bloga. Czarny, mroczny i  w ogóle...taki jak moja osobowość. Mam nadzieję, że ktoś się zgłosi. Kocham Was kotki~
Proszę piszcie komentarze, pokażcie mi, że jednak powinnam pisać i nie robię tego na marne, a tak w ogóle Darsa odezwij się do mnie co. ;-;
biało włose gunwo to ja, a czarny kotek to najważniejsza osoba w moim życiu, bliższa mi niż rodzina. Dziękuję, że jesteś. Kocham Cię Hachi.