Ospałe powieki
powoli się otworzyły. Przed nimi był niewyraźny obraz. Czarne, gwieździste
niebo i mnóstwo śniegu. Leżałem na białym puchu jak książę na śnieżnobiałej
kołdrze, którą przyniósł mu służący. Mimo iż mogło się tak wydawać ja wcale nie
byłem księciem. Raczej przypominałem bezbronne dziecko, które zgubiło mamę i
nie zna drogi do domu. To musiał być doprawdy żałosny widok. Za pewne leżałem
tam już dobrych kilka godzin. Aż dziwne, że jeszcze nie zamarzłem, albo się nie
wykrwawiłem. W końcu dosyć mocno się pokaleczyłem i byłem pewny, że umieram. A
jednak coś nie pozwoliło mi umrzeć. Może jakaś nadludzka siła? Może przypadek?
Albo po prostu nie chcieli mnie znosić w piekle lub niebie. Sam nie wiem i
pewnie się nie dowiem.
Patrząc
przez zamglone oczy, próbowałem dostrzec co to za postać nachyla się nade mną.
Chce mnie zjeść, dobić, a może uratować? Tego również nie wiedziałem, aż do
chwili kiedy odzyskałem ostrość w oczach. Wtedy dopiero mogłem zauważyć, że
dana osoba jest młodym mężczyzną w zbliżonym do mnie wieku. Chłopak miał
czarne, sięgające do szczęki włosy, oczy zielone jak szmaragdy, drobny nos i
zaróżowione z zimna usta. Nigdy nie widziałem oczu piękniejszych niż jego.
Miały w sobie niezwykłą głębię, mocny kolor i świeciły jak ozdobne kamienie.
Przez te oczy przypominał mi kota. Czarnego kota, rzecz jasna. Problem w tym,
że czarne koty przynoszą pecha. Czy on mi też go przyniesie?
Chłopak
przybliżył twarz do mojej i spojrzał mi głęboko w oczy. Wyglądał jakby czegoś
tam szukał. Czegoś ludzkiego w tej pustej powłoce nieszczęść. Czegoś ciepłego,
żywego, a może smutku? Smutku, który pokierował tak młodą osobę jak ja, do tak
okropnych czynów. Do nienawiści samego siebie, lęku przed ludźmi, okaleczeń i w
końcu do samobójstwa, a raczej próby. Próba, bo chyba jeszcze nie umarłem.
Miałem nadzieję, że niedługo się tego dowiem. Dowiem się tego od szmaragdowych
oczu.
Chłopak
energicznym ruchem machnął ręką przed moimi oczami. Przestraszyłem się tego
niespodziewanego ataku, myślałem, że chce mnie uderzyć, ale po chwili zapytał
zginając kciuk lewej ręki:
- Ile widzisz palców?
- Cztery.
- Dobrze. Jestem Gerard. Przechodziłem tędy jakieś dziesięć
minut temu i zobaczyłem Ciebie, leżącego na jezdni. Przestraszyłem się, że nie
żyjesz, ale przeciągnąłem Cię na chodnik i sprawdziłem puls. Na szczęście nadal
jesteś wśród żywych.
- Niepotrzebnie zawracasz sobie mną głowę.
- Jak to niepotrzebnie? Gdyby nie ja to byś się wykrwawił na
ulicy, a zresztą nadal leci ci krew. Pokaż mi tą rękę. – powiedział Gerard i
chwycił mój nadgarstek.
- O cholera. Czym sobie to zrobiłeś? Życie Ci niemiłe?
- Zgadłeś. Chciałem się zabić.
- No tyle to sam się domyśliłem. Trzeba to opatrzyć. Chodź,
zaprowadzę Cię do mnie.
- Nie trzeba, naprawdę.
- Nie gadaj tyle, właśnie, że trzeba.
- Ale napra...
- Później mi się odwdzięczysz Frank
Frank? A skąd do jasnej ciasnej wiedział jak mam na imię?
Wydawało mi się to mocno podejrzane. Chciałem go o to spytać, ale mnie ubiegł i
powiedział z promiennym uśmiechem na twarzy:
- Nie pytaj. Wyczytałem z legitymacji.
Poczułem,
że słabnę z przypływu emocji. Znowu kolana miałem jak z waty, a oczy traciły
ostrość. Miałem wrażenie, że zaraz zemdleję, ale tak się nie stało. Poczułem
przyjemne ciepło na plecach. Dużo milsze niż mróz na dworze. To ciepło, to
wytwór ludzkiego ciała. Jego ciała. Chłopaka, który mnie uratował, przed
zamarznięciem i przeszkodził mi w spełnieniu swojego marzenia. Ten cholerny
Gerard, który przeszkodził mi w samobójstwie….właśnie teraz mnie obejmuje.
Przekazuje swoje ciepło do mojego wychłodzonego organizmu i jednocześnie
podtrzymuje moje ciało przed osunięciem na ziemię. Czułem się jakby mnie
sparaliżowało na całym ciele, a on był wózkiem inwalidzkim. Tak, to właśnie to.
Znowu mnie ratował. Znowu marnował na mnie czas. Ten cholerny Gerard…
Chłopak
chwycił moją rękę i położył na swoich plecach. Prowadził mnie przez czarną
ulicę pokrytą śniegiem. Powoli szliśmy przed siebie, dygocząc z zimna. Mimo
dotyku jego ciepłego ciała, było mi potwornie zimno. W końcu spędziłem kilkanaście
minut tonąc w śniegu. Wiem, że się powtarzam, ale gdyby nie on to teraz pewnie
matka kombinowałaby pieniądze na pogrzeb. Nie jestem pewien czy to dobrze, że
tamtędy przechodził. Nie czułem wobec niego długu wdzięczności, ale również nie
miałem sił się na niego złościć. Sam nie potrafię nazwać tych uczuć. Często
czuję się jakby zamieszkiwały mnie, dwie zupełnie obce osoby. Jedna chcąca żyć,
a druga przegnita do szpiku kości, która prowadzi mnie ścieżką autodestrukcji.
Czuję się wtedy jakbym był pomiędzy mieczem, a kowadłem. Nienawidzę tego
uczucia.
***
Kiedy
ponownie się zbudziłem, byliśmy już na miejscu. Moim oczom ukazał się dom
chłopaka. Był tak wielki, że mógłby spokojnie pomieścić ludzi z okolicy.
Zbudowano go w minimalistycznym stylu. Mimo iż takiego nie lubię i raczej wolę
wszystko co gotyckie, wampirze i po prostu przerażające, to akurat ta budowla
była całkiem mi się podobała. Na szczęście nie przypominała statku kosmitów. W
przeciwnym razie długo bym tam nie zastał. Z resztą jakie miałem wyjście? No
właśnie, żadne.
Odwróciłem uwagę od posiadłości i spojrzałem na Gerarda. Niósł mnie na
rękach. Bardzo mnie to zawstydziło i od razu moja twarz pokryła się mocnym
rumieńcem. Miałem nadzieję, że tego nie zauważy lub pomyśli, że to od zimna.
Głupio bym się czuł gdyby odkrył jak bardzo jestem wstydliwy. Może na takiego
nie wyglądam, ale za tą ponurą powłoką kryje się ciepła, wrażliwa osoba. Tak
wrażliwa, że boi się doznać krzywdy i maskuje swoje uczucia. Właśnie taki
jestem na co dzień, jak z lodu.
Przechodziliśmy przez próg drzwi wejściowych kiedy nagle z sąsiedniego
pokoju wybiegła kobieta. Była po czterdziestce, miała długie czarne włosy i
złotą skórę. Jak mogłem się domyśleć, to była matka Gerarda. Był naprawdę do
niej podobny. Co prawda chłopak był blady jak ściana, ale urodę kompletnie
odziedziczył po matce. Delikatne rysy twarzy, promienny uśmiech i szmaragdowe
oczy. Był po prostu piękny. Idealny pod każdym względem, trochę jak grecki
posąg, któregoś z bogów.
Matka
chłopaka wyraźnie była zdenerwowana. Patrzyła na nas jakbyśmy urwali się z
choinki. Z resztą nic dziwnego, zakrwawiony szatyn, niesiony przez jej syna.
Dosyć ciekawy, ale i drastyczny widok.
- Mój Boże, co się stało? – zapytała rozpaczona kobieta
- Znalazłem go kilka przecznic stąd. Nie mogłem go przecież
tam zostawić, wykrwawiłby się.
- Jezu Chryste! Donald chodź tu natychmiast! – krzyczała
Po chwili przybył
jej mąż w fartuchu lekarskim. Jak mogłem się domyśleć, niedawno skończył dyżur
i wrócił do domu, a tu taka niespodzianka! No ma facet szczęście nie powiem.
Przerażony
mężczyzna trzymając apteczkę w ręce natychmiast zbliżył się do mnie i Gerarda. Chłopak
położył na kanapie moje wątłe ciało. Widziałem jak jego ojciec w pośpiechu
czegoś szukał. Gdy wreszcie znalazł czystą strzykawkę, napełnił ją środkiem
znieczulającym. Delikatnie wbił igłę w niebieską nitkę na moim przedramieniu.
Natychmiast poczułem działanie tego specyfiku. Przez mój kręgosłup przeszedł
zimny, paraliżujący dreszcz. Wydawało mi się, że ktoś wylał na mnie kubeł
zimnej wody, a następnie unieruchomił moje ręce i nogi. To było coś potwornego.
Jeszcze nigdy nie byłem znieczulony i to było dla mnie coś nowego.
Czułem potworne osłabienie i kręciło mi
się w głowie. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Głowa pękała mi z bólu, a
przed oczami pojawiały się czarne plamy. Dokładnie ten sam kalejdoskop co
wcześniej. Ale tym razem obrazy zmieniały się w zawrotnym tempie. Zawroty głowy
nie ustawały, zupełnie jakbym się naćpał. Właśnie tak się czułem, jak pod
wpływem narkotyków.
Chłopak
usiadł na kanapie obok mnie. Złapał mnie za prawy nadgarstek. Widziałem w jego
oczach tyle bólu. Miałem wrażenie, że zaraz po jego nieskazitelnej twarzy
wyleje rzeka łez, a on tylko udaje twardego. Widziałem, że się martwi, mogłem
czytać z niego jak z otwartej księgi. Otwartej tylko dla mnie…
Kalejdoskop zawirował po raz ostatni, a po nim nastała ciemność i głucha
cisza. Czy ja umieram?
________________________________________________________
Witajcie.
A więc oto drugi rozdział. c:
Mam nadzieję, że się Wam podoba. Jeżeli nie będziecie komentować nie będzie następnego rozdziału. Tak wiem, że to szantaż, ale ja też potrzebuję trochę motywacji z waszej strony.
PS: mój tumblr - http://neurotyzm.tumblr.com/ i ask.fm http://ask.fm/deadghoul/
xoxo Frankie
Ojejku, jakież to było słodkie, kiedy Gerard tak się martwił o Franka i go sam zaniósł do swojego domu <3
OdpowiedzUsuńKażdy potrzebuje motywacji, kochana. Ja staram się jak najczęściej tutaj wpadać, czytać i komentować :3
Opowiadanie zapowiada się naprawdę bardzo ciekawie i z niecierpliwością czekam na kolejną część.
xoxo
Fun Ghoul