piątek, 4 października 2013

Deformation Morgue I


                     Tonę w ciemności na chwiejących nogach. Czuję ścisk w klatce piersiowej i mocne bicie serca. Oddech przyspiesza, a ręce dygoczą z zimna. Otępiałym wzrokiem spoglądam na latarnie przede mną. Teraz przypominają czarno-biały kalejdoskop. Agresywne światła przebijały się przez moje wrażliwe tęczówki, tym samym barwiąc czerwienią gałki oczne. Zamykam powieki, lecz nadal czuję agresywne, uliczne światło. Idę na wprost latarni. Nie wiem czemu, nie mogę się zatrzymać. Słabnę, a nogi uginają mi się w kolanach. Ostatkami sił próbuję postawić następny krok, lecz padam na asfalt. Czuję się jakby ktoś usiadł mi na plecach i jak na złość blokował moje wszystkie ruchy. To paskudne uczucie, które nie chce mnie opuścić. Mam wrażenie, że jestem małym robakiem, który nic nie znaczy wśród miliardów identycznych owadów. Jakby to czy umrę nie miało całkowicie znaczenia. Po prostu jedna, nic nie znacząca istota mniej. Gdybym jednak coś znaczył nie szedłbym właśnie tą uliczką. Drogą śmierci, usypaną tysiącem różnych tabletek. Ścieżka cierpienia, krwi cieknącej z mojego ciała, której sam pozwalam by swobodnie płynęła. Leżąc na zimnym pokrytym lodem asfaltowym pasie, właśnie o tym myślę. O robakach, kalejdoskopach i krwi wypływającej z nadgarstka mojej lewej ręki. Powoli opuszczała moje ciało. Kropla po kropli. Tak jakby chciała ode mnie uciec. Nawet ona nie chce mi pomóc się podnieść. Mimo iż leżę na środku ulicy, nikt na mnie nie spojrzy. Nikt się mną nie zainteresuje i nie pomyśli „Co za idiota leży na środku jezdni?” . Nikt nie wezwie karetki, ani nie zapyta czy wszystko w porządku. Ludzie to jednak skończeni egoiści. Ja również taki jestem. Nie myślę o niczym innym jak odebraniu sobie życia. Za to ludzie wokół mnie są egoistami, bo nawet nie reagują. Idą sobie wesoło w gronie rodzin ciesząc się świętami. Nie rozumiem tych katolickich zwyczajów. Przecież 24 grudnia to zwykły dzień (przynajmniej dla ludzi mojego pokroju). Nigdy nie wierzyłem w dwutysięcznegoletniego boga, który chodził po wodzie, zamieniał wino w krew, a po trzech dniach zwiał z kamiennej groty. Z resztą 24 grudnia każdy staje się katolikiem. Nawet gimnazjaliści uparcie twierdzący, że są ateistami, cieszą się jak dzieci z prezentów pod wigilijnym drzewkiem. Nowy iPhone, laptop czy inne nowinki elektroniczne „niezbędne do życia”. Ech, świat schodzi na psy. Może to i lepiej, że właśnie teraz pragnę go opuścić.

                     Czuję, potworny ból w sercu. Rozdziera moje organy na miliony kawałeczków. Czy właśnie tak się umiera? Właśnie tak opuszcza się ten świat? Jeżeli tak, to jestem szczęśliwy. Może i głupi, ale szczęśliwy, że w końcu nie będę się męczył z tymi gnojami w szkole i na podwórku. Pewnie będą się cieszyli, że ta sierota Frank w końcu zejdzie z tego świata, choć z drugiej strony nie będą mieli kogo gnębić. Z resztą, pewnie nawet nie zauważą mojej nieobecności. Jestem tylko robakiem wśród milionów innych.

                       Powoli odzyskuję siły. Udaje mi się stanąć o własnych nogach. Powoli i niepewnie stawiam pierwsze kroki. Boję się ponownego upadku. Nie chciałbym tak żałośnie skończyć leżąc na ulicy. Wchodzę na chodnik i staram się odzyskać równowagę. Wystawiam ręce imitując skrzydła samolotu, bądź baletnicę i stawiam przed siebie na przemian lewą i prawą stopę. Balansuję na krawędzi. Wiem, że jeżeli nieszczęśliwie się przewrócę, mogę już nie wstać. Mimo iż, pragnę tego z całego serca, boję się śmierci. W końcu nie mam pewności co mnie czeka i gdzie trafię. Czy istnieje piekło i niebo? A może dusze błąkają się po ziemi. Może egzystują w ciemnościach i głuchej ciszy już na wieczność? Mam nadzieję, że to miejsce jest lepsze niż moje obecne życie. Nie ma tam bólu i cierpienia. Nie ma tam właściwie nic, ale ja boję się nicości. Boję się zostać sam na dosłownie chwilę. Boję się sam siebie. Nie umiem zachować kontroli i szybko chwytam ostre narzędzie, ozdabiając swe ciało nowymi pamiątkami. Właśnie tak się dzieje po powrocie ze szkoły, gdy moja matka pracuje do późnych godzin, by wyżywić mnie i moją siostrę. Ona jest już pełnoletnia, więc pomaga matce finansowo, ale to i tak nie wystarcza. Zawsze na coś brakuje. To na jedzenie, na ubrania, na mydło. Na cokolwiek. Do tego komornicy czyhają na każdym kroku. Boję się, że pewnego dnia nie będę miał dokąd wrócić, więc może to i lepiej, że umieram. Nie będę się musiał przejmować przyziemnymi rzeczami. Wygodne jest bycie martwym.

                          Znowu mam kalejdoskop przed oczami. Idę jak na oślep, mając na dzieję, że nie wpadnę na jakiegoś człowieka. Przed oczami migają mi różne obrazy. Trójkąty, kwadraty. Czarno biały kalejdoskop zdarzeń. Obrazy nie ustają. Schizy nasilają się. Próbują zawładnąć moim umysłem przybierając to coraz dziwniejsze formy i kształty. Jedna z nich przypomina człowieka. Kogoś kogo bardzo dobrze znam, lecz nie mogę sobie przypomnieć kim jest ta postać. Ma na sobie koszulkę, rozpiętą marynarkę, dżinsy i trampki. Kruczoczarne włosy i zielone oczy ładnie ze sobą kontrastowały. Na szyi miał szalik, bądź chustę pasującą do pozostałych części garderoby. Wyglądał jak bogaty nastolatek, którego rodzice porzucali w dzieciństwie na całe dnie, przekupując drogimi prezentami. W jego oczach było widać smutek i samotność. Miałem ochotę pobiec do niego by jakkolwiek go pocieszyć. Powiedzieć, że będzie dobrze i nie jest sam.

                            Pytam go jak ma na imię, lecz on nie odpowiada. Wbija we mnie swe nadal smutne oczęta i wkłada ręce do kieszeni. Głowę chowa w szal i zamyka oczy. Czuję, że się ode mnie oddala. Szybko wyciągam rękę, ale nie mogę go dotknąć. Kiedy tylko poruszam się do przodu, on się cofa. Krzyczę, wołam, ale on nie reaguje. Czuję się coraz słabiej i padam na ziemię. Tym razem nie mam sił by się podnieść.

                             Nagle chłopak otwiera oczy i rozchyla wargi. Widzę jak z jego ust wylatuje ciepłe powietrze na tle mroźnej scenerii. Spogląda na mnie i cicho odpowiada: „Jestem trucizną.”
___________________________________________________________________________
Witajcie robaczki. Przepraszam, za tak długą przerwę, ale no cóż powody zdrowotne i te sprawy. W końcu wzięłam się za pierwszy rozdział i jestem z siebie dumna! c: Ostatnio trochę gorzej się czuję niż po wyjściu ze szpitala, ale jakoś daję radę. 
Miałam kilka podejść do tego opowiadania. Miało być o zupełnie czymś innym, do tego zrobiłam fallstart i dodałam fragment pierwotnej wersji na bloga, po czym ją usunęłam. Czułam, że jest ona niewłaściwa. Nie mogłam wczuć się w to opowiadanie, nie wiem dlaczego, ponieważ bardzo uosabiam się z bohaterami, a tym razem miałam duży problem by to napisać. Nie wiem czy to przez przerwę od pisania czy sytuację życiową. W każdym razie dzisiaj zrobiłam sobie maraton MCR i naprawdę mimo, że tak bardzo uwielbiam twórczość Mansona, to jednak MCR jest dla mnie czymś więcej. Kiedy rok temu zaczęłam ich słuchać, nie widziałam w nich nic specjalnego. Pierwszy utwór jaki usłyszałam to "Helena". Kiedy przyjaciółka mi go podesłała to powiedziałam jej, że to nic specjalnego. (do dziś mi to wypomina) Po jakimś czasie znowu podeszłam do tej piosenki, zagłębiłam się bardziej w teledysk i tekst. Zaczęła mi się podobać. Potem poszłam w kierunku Czarnej Parady. Bardzo podobał mi się tekst do "The End" i jest to mój ulubiony utwór z tej płyty. Potem przesłuchałam Revenge i strasznie mi się spodobało. Uwielbiam ten album i jego klimat. Następnie wzięłam się za DD i przyznam, że do dziś nie przepadam za tym albumem. Jest dla mnie zbyt kolorowy. Dla mnie mistrzostwem jest jednak Bullets. To ich najlepsza według mnie płyta, pomimo trudnych czasów dla Gerarda. Tekst do "Honey This Mirror Isn't Big Enough, For The Two Of Us" mnie zafascynował. Wtedy poczułam bardzo dziwną więź do zespołu. Może to z lekka głupie, ale tak właśnie było. Natomiast ilekroć słyszę The Light Behind Your Eyes, płaczę, z resztą jak prawie każdy z MCRmy.
Tak więc podsumowując, mimo,  że chłopaki już razem nie grają to nie rozpaczam. Przez te wszystkie lata stworzyli coś pięknego. Coś dzięki czemu przeżyłam najtrudniejsze miesiące swojego życia i prawdę mówiąc żyłam dla tego zespołu. Kocham ich za to jacy są i wolę żeby MCR nie było niż mieli się ze sobą męczyć i nagrywać słabe rzeczy. W końcu są muzykami więc będą tworzyć i tu nie ma powodów do załamywań. It's not a band, it's an idea. Dokładnie tak. Więc trzymajcie się wszyscy cieplutko i o tym nie zapominajcie.
Dziękuję Darsie za wsparcie i rady co do opowiadań. c:
 Dedykuję ten monolog kochanej Dominice, która wprowadziła mnie w świat MCR. Jako jedyna rozmawiała ze mną w szkole i spędzała ze mną czas poza nią. Rozumiemy się bez słów i często tak samo myślimy. Nawet nie umiem tej relacji normalnie nazwać, bo nie jesteśmy normalne. Sarkastyczna Dominika z lekkimi zachowaniami sadystycznymi i Ja, mały robak zagubiony w swoim świecie, próbujący coś tworzyć. To naprawdę dziwny duet, ale jak to się mówi, przeciwieństwa się przyciągają. 
Dziękuję, że jesteś. Kocham Cię. 




5 komentarzy:

  1. Rozdział bardzo mi się spodobał. Umierający Franio i to w Boże Narodzenie. Ciekawy pomysł. A końcówka pozostawia wiele do myślenia.
    Czekam na kolejne rozdziały i wiedz, że jestem z Tobą mentalnie <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne... Czuje, że to będzie strasznie schizowe, ale to dobrze <3

    Well, jedynym co mogę teraz zrobić to życzyć weny <3

    xoxo Lack of Sleep

    OdpowiedzUsuń
  3. Ojej, Frankie... To było naprawdę głębokie i piękne. Jestem jebnięta, ale doceniam piękno zawarte w śmierci. Te porównania do kalejdoskopu, robaków... Jest krew jest lód. No coś niesamowitego. Na to czekałam *-* To jest piękne w swym smutku i mroku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O boziu, nawet nie wiesz ile radości sprawił mi ten komentarz. ;-; Dziękuję Ci bardzo... szkoda tylko, że tak mało osób to czyta. ;-;

      Usuń